Niebawem Walny Zjazd Sprawozdawczo-Wyborczy Polskiego Związku Hodowców Koni. Już 23 maja będzie wiadomo kto przejmie władzę w środowisku hodowców. Oczywiście w kuluarach padają nazwiska potencjalnych kandydatów na stanowisko prezesa oraz członków przyszłego prezydium, ale póki piłka w grze… nic nie jest pewne. Ważne jednak, aby przez podejmujących rychło decyzje delegatów i decydentów przemawiała rzeczywista troska o dobro rodzimej hodowli, dla której nadchodzące lata mogą okazać się kluczowymi. Mimo gorącej atmosfery, często dość emocjonalnych dyskusji trwających w terenie, poprosiłem o wyważoną rozmowę Pawła Mazurka, którego kompetencji, dorobku oraz pozycji zawodowej nikt nie kwestionuje. Po prostu z dystansem – quo vadis, PZHK?
Hodowlę koni wyssał Pan z mlekiem matki… Kto Pana zaraził bakcylem koniarstwa?
– Jestem typowym wiejskim dzieckiem, wychowanym w gospodarstwie rolnym. Rodzice prowadzili hodowlę bydła rasy NCB. Utrzymywali ponad 100 sztuk. Było też kilka klaczy matek, które poza pracą w gospodarstwie co roku rodziły źrebaki. Wychowałem się w otoczeniu różnych zwierząt, ale zawsze najbliżej było mi do koni. To mój Tata pokazał mi jakimi wspaniałymi przyjaciółmi mogą być te majestatyczne zwierzęta. Jeszcze nie wiedziałem czy będę hodowcą, ale byłem przekonany, że chce związać swoje życie z końmi.
Hodowla, ale i piękny rys sportowy. Sztafeta pokoleń, presja domu rodzinnego czy również osobista pasja?
– Gdybym nie był emocjonalnie związany z końmi to nie robiłbym tego, co robię. Żartuję, że Pan Bóg pozwolił mi robić to co lubię. To wielka satysfakcja móc patrzeć na konie, które się wychowało, startujące na różnych pokazach czy zawodach. Sam, kiedy byłem czynnym zawodnikiem, startowałem końmi własnej hodowli i to dzięki nim miałem zaszczyt dwukrotnie reprezentować Polskę na MŚ. Przed mistrzostwami w 2007 r. oddałem swoje konie młodszemu bratu, który dzięki temu mógł uczestniczyć w tej prestiżowej imprezie. Dzisiaj ja zajmuję się hodowlą, a moje dzieci szeroko pojętą promocją. Karolina związana jest z konkurencją ujeżdżenia, a Maciek z zaprzęgami.
Ma Pan duże gospodarstwo w Pankowie na Dolnym Śląsku. Żyje Pan głównie z uprawy roli, ale hoduje również konie. Czy można to w sensie biznesowym sensownie pogodzić?
– Gospodarstwo, które prowadzę położone jest w dogodnym rejonie Polski. Ukształtowanie terenu, mikroklimat i zasobność gleb sprzyja zarówno produkcji roślinnej jak i hodowli zwierząt. Uprawiam rzepak, pszenicę, buraki cukrowe i produkuję pasze dla koni – pod tym względem jestem samowystarczalny. Często słyszę, że hodowla koni jest nieopłacalna. W moim przypadku hodowla w połączeniu z produkcją roślinną zamyka się dodatnim bilansem. Nie narzekam…
Ma Pan także spore doświadczenie handlowe. Umiał Pan dostosować swoją hodowlę do popytu rynkowego. Intuicja, kompetencja, rozległe kontakty, elastyczność w dostosowaniu się do rynku – co decydowało o Pańskich osiągnięciach?
– Jest mnóstwo czynników, które decydują o sukcesie w hodowli. Według mnie hodowla to nie proste rozmnażanie, ale tworzenie czegoś niepowtarzalnego. Intuicja, wiedza, determinacja i konsekwencja powodują, że przy odrobinie szczęścia osiągamy zamierzony efekt. Stare porzekadło mówi, że każdy koń ma swojego kupca. Żeby sprostać oczekiwaniom potencjalnych odbiorców muszę wykazać się pewną elastycznością. Jednocześnie nie mogę stracić z pola widzenia własnych założeń.
W środowisku jawi się Pan jako człowiek potrafiący bronić własnych poglądów, nawet czasami kontrowersyjnych…
– Życie nauczyło mnie, że zawsze trzeba mieć własne zdanie. Wiem, że wielu osobom nie pasuje, że mówię to co myślę. Potrafię bronić swoich poglądów, a jednocześnie chętnie słucham opinii innych. Bardzo cenię sobie szczere, merytoryczne dyskusje – z nich zawsze wynika coś dobrego, nawet wobec różnicy zdań.
Jak z perspektywy 25 lat wolnej Polski ocenia Pan sytuację w hodowli koni szlachetnych?
– Przede wszystkim skończyła się rejonizacja. Dzisiaj to hodowcy decydują o tym, jakie de facto konie chcą hodować. Dzięki otwartym granicom, możemy korzystać z doświadczeń i wiedzy zagranicznych hodowców. Powszechność dostępu do najlepszych zagranicznych reproduktorów spowodowała podniesienie jakości naszych koni. Widać to między innymi na MPMK, gdzie konie rodzimej hodowli skutecznie rywalizują z końmi hodowli zagranicznej. Należy pamiętać, że dzisiaj mamy 1/3 pogłowia koni, które mieliśmy w latach 90-tych. Tym bardziej musimy dbać o jakość. Musi zrobić wszystko co w naszej mocy aby rodziło się więcej takich koni jak Banderas, Nevados S czy Bazylii.
Dobiega końca trzecia kadencja Pana aktywności we władzach ale i w prezydium PZHK. Największe w Pana opinii sukcesy i porażki?
– Nie można w tak skrajnych kategoriach oceniać pracy Związku. Nasza organizacja będzie zawsze dobra, ponieważ służy hodowcom. Sukcesem jest już wypracowanie wspólnych stanowisk, które godzą interesy hodowców różnych ras koni – począwszy od koników, hucułów, poprzez rasy szlachetne, po konie zimnokrwiste, których mamy najwięcej. Cieszy również fakt, że z roku na rok przybywa imprez promocyjnych i hodowlanych oraz są one na coraz wyższym poziomie. Teraz pozostaje tylko zachęcanie hodowców do czynnego uczestnictwa, ponieważ to ich sukcesy budują wizerunek Związku.
Jeśli natomiast powinniśmy posypać głowę popiołem to największą porażką były nieprawidłowości w prowadzeniu dokumentacji w niektórych OZHK, co rzuciło złe światło na cały Związek. Wiele czasu i wysiłku zajęło „posprzątanie tego bałaganu” i miejmy nadzieję, że więcej się to nie powtórzy.
Co powinno być dla Związku dzisiaj priorytetem?
– Edukacja nie tylko kadry pracowniczej, ale również hodowców. Należy kłaść duży nacisk na zwiększanie świadomości hodowlanej, poprzez szkolenia z eksterieru, prezentacji, utrzymania czy użytkowania koni. Z doświadczenia wiem, że takie akcje spotykają się z bardzo dużym zainteresowaniem. Szczególnie cieszy fakt, że uczestniczy w nich coraz szersza grupa młodych hodowców. To rodzi nadzieje na optymistyczną przyszłość PZHK.
Po 2020 może nie będzie możliwości dotowania koni z budżetu państwa. Co wtedy?
– Nie przypuszczam, aby po roku 2020 całkowicie wstrzymano dopłaty. Gdyby jednak doszło do ich ograniczenia, to reorganizację związku należy przeprowadzić w oparciu o istniejące struktury. PZHK jest federacją Związków Okręgowych/Wojewódzkich, ale ich fundamentem są członkowie. Bez względu na to w jakim kierunku poszłyby zmiany organizacyjne najważniejsze będzie zabezpieczanie interesu każdego pojedynczego hodowcy.
Ma Pan spore doświadczenie zarówno w hodowli jak i zarządzaniu. Czy Pana zdaniem można na PZHK spojrzeć jak na normalny wolnorynkowy byt biznesowy? Czy można o organizacji typu PZHK myśleć w kategoriach podmiotu gospodarczego?
– Z założenia PZHK nie jest instytucją samofinansująca się. Zarabianie pieniędzy nie jest główną rolą Związku. W moim przekonaniu Związek jest katalizatorem, który umożliwia prowadzenie hodowli. Biuro PZHK dba o rzetelność w prowadzeniu ksiąg stadnych i programów hodowlanych. Monitoruje również kontakty z krajowymi i międzynarodowymi organizacjami pozarządowymi. Nadzoruje także pozyskiwanie i sprawiedliwy podział środków ministerialnych na działalność Związku. Priorytetem jest i nadal winna być misja.
Czy jest Pan za centralizacją działań PZHK czy wręcz przeciwnie?
– Związek jest żywym organizmem i stale ulega większym lub mniejszym przemianom. Obecna struktura organizacyjna PZHK wydaje się spełniać aktualne oczekiwania hodowców. Wraz ze zmieniającymi się potrzebami będziemy musieli modyfikować Związek. Jak bardzo? Czas pokaże…
Gdyby został Pan przez Zjazd wybrany Prezesem PZHK jak zamierza Pan godzić interesy tak wielu różnych grup i środowisk zrzeszonych pod jednym parasolem? Czy konsolidacja jest w ogóle możliwa?
– Siła naszego Związku tkwi między innymi w jego różnorodności. Niejednolitość grup i środowisk powoduje, że na wiele spraw można spojrzeć z odmiennych perspektyw. Najważniejsza w podejmowaniu decyzji jest merytoryczna dyskusja. Konsolidacja jest możliwa pod warunkiem, że szanuje się poglądy innych. Wierzę, że nawet wybierając odmienne drogi, możemy dojść do tego samego celu.
W kontekście wyborów na prezesa w kuluarach mówi się o kilku kandydatach. Kogo widziałby Pan w Prezydium?
– W tym ciele widziałbym przede wszystkim hodowców, kompetentnych reprezentantów wszystkich grup rasowych, świadomych i konstruktywnie myślących ludzi, którym leży na sercu los zarówno PZHK, jak i każdego zwykłego hodowcy. Potrzebujemy zdrowego rozsądku, ale i kreatywności mogącej efektywnie stawić czoła przyszłym wyzwaniom. Na pewno we wszelkich działaniach musi nam przyświecać hasło – zgoda buduje, niezgoda rujnuje…
ANR, podobnie jak PZJ, to strategiczni partnerzy dla PZHK. Czy potrafimy zgodnie i skutecznie dla idei rozwoju Polskiego Przemysłu Konnego współpracować?
– Współpraca PZHK z ANR trwa od wielu lat i przynosi bardzo dobre efekty. ANR jest naszym partnerem we wszystkich największych przedsięwzięciach. Najbardziej spektakularna jest z pewnością realizacja Cavaliady – Pawilonu Polskiej Hodowli itp. Większość czempionatów rasowych odbywa się przy współudziale i na terenie obiektów ANR.
Nasze relacje z PZJ są również dobre. Cały czas pracuje komisja koordynacyjna PZJ-PZHK, która tworzy regulaminy rozgrywania MPMK oraz nadzoruje ich przebieg. Włączamy się aktywnie w imprezy organizowane przez PZJ, nagradzając najlepsze konie polskiej hodowli. Mimo częstej różnicy zdań i burzliwych dyskusji, wszystkim przyświeca ta sama idea – działania dla dobra i rozwoju Przemysłu Konnego w Polsce.
Mam nadzieję, że w najbliższych latach nasza współpraca będzie się nadal układała i rozwijała w tym samym duchu – konstruktywnego rozwoju i promocji polskich koni.
Uprzejmie dziękuję Panu za rozmowę.
Rozmawiał: Michał Wierusz-Kowalski